Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:60507.27 km (w terenie 5370.45 km; 8.88%)
Czas w ruchu:3134:46
Średnia prędkość:19.06 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:404815 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:455
Średnio na aktywność:132.98 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Do Rawicza i prawie 250 km

  168.81  07:56
Zaczął się leniwy poniedziałek. Po dwóch tygodniach deszczu przeplatanego wymówkami udało mi się wybrać na rower. Pogoda podpowiedziała, abym zaliczył kilka gmin na południu. Przy 4 °C, chłodnym wietrze z północy i lekkim śniegu ruszyłem do Rawicza.
Po mieście przemknąłem leniwie. Nieliczni ludzie spacerowali tu i ówdzie, młodzieniaszki z pistoletami na wodę polowali na białogłowy, jedynie aut niezmienna liczba na drogach. Nic szczególnego. Do Puszczykowa dojechałem znanymi drogami, potem trochę pobłądziłem, musiałem objechać rozkopaną drogę w Mosinie (znaki objazdu zniknęły za pierwszym zakrętem), a do Śremu dojechałem przez Manieczki. Już wtedy zaczynałem odczuwać zmieniający się wiatr z północnego na północno-wschodni. Mierzyłem się z tą przeciwnością aż do Pogorzeli.
Poniedziałek wielkanocny jest dniem wolnym od pracy i niełatwo było spotkać czynny sklep. Pozostały mi stacje benzynowe. Zatrzymałem się w sumie na dwóch. Nie marnowałem czasu, ponieważ pociąg odjeżdżał z Rawicza tuż przed godziną 18. Może gdybym wyszedł wcześniej, nie byłoby takiego spinania się.
Za Pogorzelą wiatr przestał złośliwie przeszkadzać. Nawet słońce wyszło zza chmur. Tę radość psuła jedynie świadomość o tym, że nie zdążę na wcześniejszy pociąg. Na kolejny trzeba czekać ponad 2 godziny, więc już niespiesznie przemęczyłem się z bocznym wiatrem do Miejskiej Górki, potem przecierpiałem kawałek drogi krajowej i dotarłem do Rawicza. Zrobiłem rozjazd w kierunku dworca, dowiedziałem się, że kasa jest nieczynna, a na pociąg poczekam 40 minut. Pomyślałem, żeby spędzić ten czas, objeżdżając uliczki miasta.
40 minut to dużo, prawda? Mógłbym na przykład dojechać do następnej stacji. Tylko którą wybrać? Pojechać do Żmigrodu z wiatrem? Daleko. A jeżeli nie zdążę przed pociągiem? To ostatni dzisiaj. Musiałbym wracać taki kawał. A może na północ? Pod wiatr. Miałbym jednak jakąś przewagę nad pociągiem. Ruszyłem na północ. Wiatr nie był taki straszny, ale powyżej 21 km/h ciężko się było rozpędzić.
W połowie drogi przyszły wątpliwości. A jeśli nie zdążę? Ten wiatr mocno mnie opóźnia. Trzeba było kręcić się po Rawiczu. Nie zdołam nawet zrobić rozjazdu. O której ten pociąg? Mogłem przynajmniej to sprawdzić. Dojechałem do Bojanowa. Pociągu nie ma, pojechał 3 minuty temu. Opadam z sił, wyciągam resztki jedzenia i patrzę na przedostatni tego dnia pociąg. Jechał do Wrocławia. Tylko co robią ci pozostali ludzie? Pociąg do Leszna dopiero za 2 godziny. Opóźnienie. Tak się ucieszyłem. Jeszcze w drodze marzyłem o tym, aby się spóźnił. Szczęściarz ze mnie. W przeciwnym wypadku dodatkowe 100 km. Nie przy takim zmęczeniu, a i jutro do pracy.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Margonin i dłuższy powrót

  195.88  10:08
Dzisiaj postanowiłem pojechać do Margonina. Nie wyrysowałem żadnego planu. Po prostu pomyślałem, że dobrze będzie zajechać w kilka miejsc i przebyć odcinek, który omyłkowo zaznaczyłem na ściennej mapie jako przebyty. Wycieczka miała być pętlą, ale tylko z początku.
Po godz. 10 było nawet ciepło. Aż 4 °C w słońcu. Wiało ze wschodu, ale nie jakoś mocno. Rękawice wiosenne zmieniłem na zimowe po kilku kilometrach jazdy w kierunku puszczy Zielonka. Po wjechaniu do lasu od razu zero stopni, ale duża ilość piachu rozgrzewała mnie do samego końca. W Niedźwiedzinach napotkałem zagrodę z osłem, baranem i jeszcze kilkoma zwierzakami. Zupełnie jak w Duninie pod Legnicą. Szkoda, że zgraja była zajęta jedzeniem. W międzyczasie minąłem jegomościa na spacerze z psem, choć nie wiem, czy spacer jest właściwym określeniem. Ów jegomość jechał autem. Dla wyjaśnienia dodam, że pies biegł przed pojazdem.
W terenie jechało się ślamazarnie. Na asfalcie mogłem odpocząć, przynajmniej dopóki wiatr nie zaczął wiać poza zabudowaniami. Przynajmniej temperatura podskoczyła. W Skokach przykra niespodzianka. Wzdłuż nowego asfaltu zrobili zakaz wjazdu rowerem i obok wąskie drogi dla rowerów. Dobrze, że z asfaltu. Szkoda, że dowalili progi zwalniające. Bliżej centrum asfalt zamienił się na standardową kostkę brukową i niebezpiecznie blisko umieszczone dojazdy do posesji. Na znaku drogowym Skoki „chwalą się”, że są miastem prorowerowym. Kpina.
Znów wjechałem w teren. Miałem to szczęście, że od puszczy (choć z przerwami) jechałem Cysterskim Szlakiem Rowerowym. Później szlak przepadł. Jest to szlak typu pętli, dlatego spróbuję go kiedyś przejechać w całości. Kilku miejsc leżących przy nim jeszcze nie widziałem.
Chyba nie potrafię uczyć się na błędach. Powoli robiłem się głodny, a w plecaku nie miałem niczego do jedzenia (poza wodą). Gdy w końcu spotkałem sklep, to okazało się, że nie mam przy sobie gotówki, a do płatności kartą brakowało mi dużo. Głodny, zrobiłem zakupy dopiero w Margoninie. Pełen energii – albo raczej z pełnym brzuchem – szarpnąłem się na dodatkową gminę i ruszyłem do Szamocina. Stamtąd zaś do Chodzieży. Miałem jechać z wiatrem, ale ten najwidoczniej ucichł. Już jadąc do Margonina, widziałem farmę wiatrową, na której naliczyłem tylko 5 aktywnych wiatraków. Podobno to największa farma w Polsce, więc mnie dziwiło, że jest tak mało aktywna.
Miałem dziwnie dość tej wyprawy. Chciałem już wrócić do domu, zjeść kolację, odpocząć i pójść normalnie spać. Dojechałem do dworca kolejowego w Chodzieży, dowiedziałem się, że mam ponad godzinę do pociągu i, wahając się chwilę, ruszyłem do Budzynia. Zaczął zapadać zmierzch, ja opadałem z sił, a w oddali widziałem toczący się pociąg – mój pociąg. W Budzyniu zaczęła się wyczerpywać bateria w telefonie do nagrywania tras. Zawróciłem do dworca kolejowego i rzuciłem okiem na rozkład jazdy, na którym do pociągu miałem prawie 2 godziny. Znów było mi szkoda czasu, a i temperatura spadła poniżej zera, stąd też nie było mi na rękę tak tam stać. Niestety najkrótszą drogą do Rogoźna okazała się droga krajowa, ale pojechałem nią. Nie była to zła decyzja. Poza kilkoma niebezpiecznymi odcinkami zaprojektowanymi przez baranów, droga była wygodna, pobocze szerokie.
Zrobiło się jeszcze chłodniej i temperatura wynosiła od -3 °C do -1 °C. Przestawałem czuć dłonie, gdy wpadłem na pomysł założenia drugiej kurtki. Była ona błogosławieństwem, bo nie dość, że zrobiło mi się ciepło w tors, to odzyskałem sprawność w rękach (ręce trzymałem w rękawach). O dziwo na stopy nie narzekałem, mimo że założyłem lekkie adidasy.
Tuż przed Rogoźnem trafiłem oczywiście na szczyt inteligencji miejscowych inżynierów – szatański zakaz wjazdu rowerem i droga dla rowerów po lewej stronie za głębokim rowem, bez możliwości wjazdu na nią. Jak tu legalnie się przedostać? Wjeżdżając do rowu, niszczysz zieleń, jadąc prosto, łamiesz zakaz. Barany.
Zrobiłem rozjazd, bo akurat miałem 20 minut do pociągu i pomyślałem, aby poszukać czegoś na kolację. Na stację wróciłem na 4 minuty przed przyjazdem pociągu. Już go widziałem, gdy przypomniałem sobie, że nie mam gotówki. Co zrobić? Biedociągi nie obsługują kart płatniczych, w pobliżu brak bankomatu, narażać się na mandat też nie chciałem, a był to ostatni pociąg. Nie wsiadłem, spojrzałem na mapę i ruszyłem na południe. W domu znalazłem się po północy.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Zielonka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Piła II

  133.02  05:43
Nawiązując tytułem do jakiegoś filmu, postanowiłem odwiedzić Piłę po raz kolejny. Chcę odrobinę poprawić mapę przebytych dróg, aby nie tworzyły one odcinków, tylko złudnie wyglądające pętle. Wygląda to wtedy ładniej na mapie.
Było ciepło, czasem nawet ponad 15 °C. Wybrałem północ, jak zwykle z uwagi na wiatr. Po ciężkim wstępie, w którym próbowałem w miarę prosto wydostać się z Poznania, zaczęła się ta wygodniejsza część. Wpakowałem się do zachodniego klina zieleni, ale już teraz trzeba się trzymać od takich miejsc z daleka. Sezonowcy poczuli ciepło i wyciągnęli swoje hałaśliwe rowery. Spotkałem też kilku kolarzy, ale w przeciwieństwie do wczorajszego wypadu, dzisiaj nie wszyscy byli burakami, a jeden nawet pomachał mi jako pierwszy.
Do Szamotuł dojechałem bez przygód, w mieście zjadłem obiad i skierowałem się na Obrzycko. Niestety znów wjechałem na tamtą ohydnie dziurawą drogę. Nie ma alternatywy, bo mostów na Warcie ze świecą szukać.
Trasy nie planowałem tak dokładnie. Po prostu spojrzałem na mapę i wiedziałem, które miejsca chcę zaliczyć. Znalazłem między innymi drogę leśną z Zielonejgóry, która była „skrótem” asfaltowej wojewódzkiej. Na mapie wgranej do telefonu niestety nie miałem żadnych danych o tamtej części Puszczy Noteckiej, więc ruszyłem w ciemno. Przejechałem kilka dróg o różnym podłożu, aż w końcu trafiłem na tę, którą widziałem na mojej mapie ściennej. Zrobiłem dokumentację fotograficzną i puszcza się skończyła. Potem znów było nudne pedałowanie przed siebie. Asfalt na szczęście był równy, w słuchawkach wciąż brzmiały angielskie konwersacje, tylko aut strasznie dużo. Po co oni wszyscy tak jeżdżą?
W Czarnkowie ostatecznie skręciłem na Trzciankę. Myślałem o skróceniu dzisiejszego dystansu przez Ujście, aby zdążyć na wcześniejszy pociąg powrotny, jednak jechało się tak dobrze, że nie mogłem tego zrobić. W dodatku jak mógłbym zaniechać zaliczenia dodatkowej gminy? Po drodze widziałem słońce chylące się nad horyzontem i byłem pewien, że nie zdołam dotrzeć na wcześniejszy pociąg. Niespiesznie kręciłem zgodnie z pierwotnym planem – w kierunku drogi krajowej nr 11. Zmodyfikowałem jednak swój plan, jadąc do Ujścia zamiast do Piły. Pobocze było szerokie, ale wolałem jak najszybciej uciec z tamtej zatłoczonej szosy. Wymyśliłem, żeby dojechać do pociągu spokojną drogą, którą wypatrzyłem na mapie. Była tak spokojna, że włączyłem swoją latarkę na maksymalny poziom jasności i jechałem jak autem ze światłami drogowymi. Światła odbijały się od znaków kilkaset metrów przede mną. Było tak cicho i pusto. Ciekawe dokąd mógłbym pojechać, aby być z dala od ludzi przez dłużej niż podczas przejazdu tamtą drogą.
Także od tej strony Piły nie było znaku. Najwyżej oznaczenie dzielnicy/osiedla Piła-Kalina. W centrum dotarłem przypadkiem do mostu, przed którym ostatnio mnie otrąbiono (baran nie znał przepisów, więc nie wiem, czym chciał się popisać). Pomyślałem, aby przejechać się drogą dla pieszych i rowerów wzdłuż rzeki Gwdy. Droga dla rowerów urwała się bezczelnie, więc wróciłem na ulice, dojechałem do deptaka, który pełni rolę rynku i skończyłem wycieczkę pod dworcem. Pociąg znów był przepełniony.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Notecka, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Piła

  107.49  04:34
W marcu jak w garncu. Wczoraj pokropiło, dzisiaj miało padać, ale nie tak od razu. Wstałem wcześnie rano, wybrałem trasę z wiatrem w plecy i ruszyłem do Piły.
Bezchmurne niebo nie zapowiadało żadnych problemów. Jedynie porywisty wiatr mógł przeszkadzać, ale przecież po raz kolejny jest to wyprawa z punktu A do punktu B, więc nie martwiłem się zanadto. Pojechałem najpierw do Biedruska. Już od początku jazdy czułem niewygodę, która nasila się od kilku już wycieczek. Mój zimowy but zaczął mnie dziwnie uciskać, ale tak bez powodu, bo nie ma tam żadnej nierówności. Miałem nadzieję przejechać jeszcze ze 2 sezony w tych butach, ale może w przyszłą zimę zdobędę większy komfort cieplny. A jeszcze gdy trafię na wyprzedaż obuwia zimowego, wtedy będę bardzo zadowolony.
Jechało się szybko, wiatr mocno pomagał. Na mapę prawie w ogóle nie patrzyłem, bo kierowałem się znakami. Za Rogoźnem kretyni poustawiali znaki zakazu wjazdu rowerem, a wyboista dróżka obok nie została nawet połączona ze skrzyżowaniem, przez co musiałem przedostać się doń przez rów. Dobrze, że nie wsadzili barierek.
Dalej rozciągały się widoki płaskie jak stół. Jazdę urozmaicały mi zapachy wszędobylskiego obornika. Za Ryczywołem trafiłem na niewyczuwalny, kilkunastokilometrowy podjazd, na końcu którego miałem widoki na wzgórza Wysoczyzny Chodzieskiej. Zaraz dalej zjechałem po niewielkiej stromiźnie do Chodzieży. Przekroczyłem Noteć i za Kaczorami wjechałem na pagórkowate tereny pośród wielkich sosnowych drzew. Nawet nie wiem, kiedy wjechałem do Piły, bo na jej granicy nie stał żaden znak. Na przejeździe kolejowym zatrzymały mnie dźwięk i sygnalizacja świetlna, jednak policjant z przejeżdżającego radiowozu powiedział, że rogatka jest uszkodzona i można jechać. To, że sygnalizacja się włączyła na moich oczach oraz to, że po kilku chwilach przejechał pociąg sugerują, że policjantom po prostu nie chciało się czekać.
Piła jest denerwującym miastem. Wyboiste drogi dla rowerów, zakazy wjazdu rowerem, trąbiący kierowcy. Nie wytrzymałbym tam długo. Nie znalazłem też żadnego rynku, a że zaczęło kropić, to pojechałem na dworzec. Okazało się, że musiałem czekać 2 godziny na drugi pociąg, bo na pierwszy zabrakło miejsc. Jak na złość na zewnątrz ciapał deszcz. Wolałem więc zostać pod suchym dachem z dala od wiatru.
Po kolejnych dwóch godzinach spędzonych w pełnym pociągu dotarłem do Poznania. Konduktor nie sprawdził mi biletu, więc w sumie znów wydałem niepotrzebnie pieniądze. W Poznaniu ucieszyło mnie, że trafiłem na lukę w deszczu. Ulice były wypełnione kałużami, a gdy dotarłem do domu, usłyszałem ciapanie za oknem.
Od kilku dni jeżdżę ze słuchawkami, ale nie słucham muzyki, bo to zbyt niebezpieczne. Postanowiłem podciągnąć swój angielski i zacząłem słuchać rozmówek z serii 6 Minute English. Ściągnąłem kilkaset minut nagrań i mam nadzieję, że to wystarczy na jakiś czas. Potem spróbuję podcastów. W słuchaniu najbardziej przeszkadzają auta, które strasznie hałasują podczas mijania.
W końcu znalazłem sklep z klockami hamulcowymi. Były tylko karbonowe z wymiennymi okładzinami, ale lepsze to niż nic. Ciekawe jak się spiszą. Znalazłem też kask, który pasuje na moją wielką głowę. Teraz będę jeździł w jaśniejszych barwach – przynajmniej na głowie.
Nadal nie znalazłem przyczyny stukania w moim rowerze, ale teraz zacząłem podejrzewać zarówno siodło, jak i amortyzowany widelec, a napęd postanowiłem uniewinnić, bo przecież wymieniłem go prawie w całości. Niestety gdy zaczynam jechać bez trzymania lub stojąc na pedałach, wszystko ucicha i nie mogę dojść, który z tych elementów może być sprawcą, a nie chcę niepotrzebnych wydatków. Z drugiej strony sztyca, siodło oraz widelec wymagają wymiany, jednak chciałbym to maksymalnie opóźnić w czasie. Najpewniej jednak widelec pójdzie na pierwszy ogień.

Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Park Krajobrazowy im. gen. Dezyderego Chłapowskiego

  129.99  05:24
Dobra pogoda nie odpuszcza. Wstałem przed wschodem słońca, aby dotrzeć na 10 minut przed pociągiem i znaleźć się w Rawiczu. Stamtąd z wiatrem na północ, przez kilka nowych gmin i miejscowości z cennymi zabytkami. To nic, że w tym roku zrobiłem tylko 4 pętle, a reszta to podróże z udziałem pociągów. Porywisty wiatr był wymówką także tym razem.
Po chwili kręcenia się po Rawiczu zmieniłem zimowe rękawice na wiosenne. Temperatura rosła od 5 °C do nawet 14 w ciągu kilku godzin. Szkoda, że nie zabrałem jakiejś lżejszej kurtki, bo akurat miałem na sobie moją najcieplejszą. Przy tym wietrze wolałem się nie rozpinać, żeby się nie przeziębić. Nie było jakoś źle, bo pociłem się tylko przy średniej powyżej 30 km/h. Opuściłem Rawicz dochodząc do takiej właśnie prędkości. Pojechałem starą drogą krajową do Bojanowa, mając nadzieję na to, że kierowcy wybierają drogę ekspresową leżącą obok. Myliłem się, bo ruch był duży. Ekspresówka jest płatna czy wszyscy mają takie nieaktualne mapy?
Dalej nie było niczego ciekawego. Ot, zwykłe drogi wzdłuż Pojezierza Poznańskiego. Co jakiś czas trafił się jakiś interesujący obiekt i tyle. Wysoka atrakcja była tuż przed Osieczną. Platforma widokowa „Jagoda” przyciągała dużą reklamą. Z ciekawości pojechałem w jej kierunku i przypadkiem na nią trafiłem. Przypadkiem, ponieważ musiałem się domyślić, że to białe strzałki prowadzą właśnie do niej. Na miejscu zastałem sporą liczbę osób bliżej nieokreślonego zgrupowania. Większość była ubrana w moro, ale poza kilkoma naszywkami polskiej flagi nie było wiadome co to za jedni. Wiem jedno – brakuje im dyscypliny. Typowa wycieczka szkolna, tyle że palenie papierosów było dozwolone. Gdy zostałem poproszony o zrobienie grupie zdjęcia, wstanie i zajęcie miejsc zajęło im wiele minut.
Widok z platformy był średni, ale zjazd ze wzniesienia wymagał umiejętności. Sypki piach, kilka uskoków i ciasnych zakrętów. Będąc na platformie, dziwiłem się z powodu nieprzerwanego hałasu skrzypiących hamulców tarczowych innego rowerzysty. Przekonałem się, że zjazd po piaszczystym zboczu rzeczywiście wymagał zaciśniętych klamek. Podoba mi się liczba szlaków rowerowych w tamtym miejscu. Jest ich chyba więcej niż wokół Zielonki.
W Osiecznej próbowałem sfotografować zamek. Bezskutecznie, bo jest ogrodzony, a rosłe drzewa nawet zimą zasłaniają widok od ulicy. Potem zatrzymałem się przy klasztorze franciszkańskim i naszedł mnie jakiś moment refleksji. Tak fotografuję różnorakie kościoły (ostatnio nie wszystkie, bo zaczynają być podobne do siebie i po prostu nie chce mi się przy nich wyciągać telefonu), ale rzadko zatrzymuję się przy nich na dłużej. Dzisiaj jednak – najpewniej z braku pośpiechu – przy każdym obiekcie czy tablicy informacyjnej przystanąłem w zamyśleniu. Mam nadzieję, że to nie z powodu mojego starzenia się :)
Osieczna była ostatnią do zaliczenia gminą na dzisiaj. Pozostały miejscowości z cennymi zabytkami według mapy Demartu. Przystanek pierwszy w Czerwonej Wsi. Aby podczas dojazdu uciec przed wiatrem, skręciłem do jakiejś wioski, na końcu której skończył się asfalt. Szczęście, że ostatnio nie padało, więc droga była w miarę przejezdna. W Czerwonej Wsi zobaczyłem kościół oraz podupadający renesansowy pałac. Oba obiekty powstały z inicjatywy rodziny Chłapowskich.
W Krzywiniu zobaczyłem piąty już dzisiaj wiatrak i aż nie chciało mi się do niego zbaczać z prostej drogi. Później i tak minąłem jeszcze przynajmniej jeden. W drodze po niebie przeleciało kilka żurawi, ale takich samotnych. Wydawało mnie się, że one latają w kluczach.
Wjeżdżając do Jerki, dotarłem do Parku Krajobrazowego im. gen. Dezyderego Chłapowskiego. Z początku nic nadzwyczajnego, aż w Rąbiniu dowiedziałem się wielu informacji o przybyciu w te tereny rodu Chłapowskich. Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej o szlakach w tych okolicach, bo poza Rąbiniem i Turwią żadna inna wieś nie była oznaczona na mojej mapie jako miejscowość z cennymi zabytkami. Brakuje jednak map, chociaż schematycznych z rozmieszczeniem ważnych obiektów na terenie miejscowości. Może ktoś kiedyś wpadnie na pomysł umieszczenia ich obok mapy powiatu.
Za Czempiniem wjechałem na drogę dla rowerów, bo obok był zakaz. Choć wyblakły (czyli nieważny), to dzisiaj już natknąłem się na kretynów, którzy nie znając prawa, niemalże doprowadzili do wypadku. Gdzie ta moja kamera? Jedno szczęście, że przez kilka kilometrów droga była z równego asfaltu, więc przycisnąłem trochę w pedały. Część z tych „chodników” powinna zostać zaorana, bo nie nadają się do jazdy, ale drogowcy uparcie trzymają się zakazów wjazdu rowerem na każdym skrzyżowaniu. Cóż za bezmyślność urzędasów.
Do domu dotarłem przez Luboń, zahaczając o sklep, żeby zrobić zakupy na jutro. Słońce wciąż było na niebie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio wróciłem z wycieczki przed zmrokiem. Dzisiaj w powietrzu było strasznie dużo spalin. Najwięcej w okolicach Rawicza i Poznania. Podobno jazda na rowerze jest zdrowa.
W końcu mam ładowarkę do baterii do mojej latarki. Byłem przekonany, że coś się zmieni w kwestii komfortu użytkowania. Niestety wciąż latarka samoczynnie przełącza tryb świecenia, nawet gdy nie jadę. Raz jej porządnie przywaliłem, to na kilka dni przestała dziwaczeć, ale później znów to samo. Nie byłbym taki zły, gdyby wśród trybów świecenia nie były mrugający oraz SOS, które strasznie denerwują przy tak dużej liczbie lumenów – nie tylko mijanych ludzi, ale także mnie.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Koźmin Wlkp.

  105.42  05:15
Dzisiaj miała przyjść odwilż, a od jutra deszcze. Było szkoda tak pięknego dnia na lenistwo. Idealnie kilka gmin leżało tam, gdzie wiatr mógł mnie ponieść, a wiało z północnego-zachodu. Ubrałem się ciepło i ruszyłem.
Już od początku podróży czułem popełniony błąd. Było mi za ciepło, bo założyłem pod bluzę koszulkę z długim rękawem. Na niebie świeciło słońce, więc jedynym ratunkiem były lasy. Pomyślałem oczywiście o Nadwarciańskim Szlaku Rowerowym. W centrum miasta blachosmrody pozastawiały drogi dla rowerów, ale nie miałem czasu na zabawę ze Strażą Miejską, więc im odpuściłem. I tak byłem spóźniony, bowiem były to godziny przedpołudniowe, więc mój plan mógł spalić na panewce. Wiedziałem, że nie uda mi się dojechać do Ostrzeszowa. Głównym problemem był powrót, a ten możliwy był tylko pociągami, które z kolei nie jeżdżą. Wisiała zatem groźba, że coś może się nie udać i nie będę miał jak wrócić do domu. Pod wiatr nawet nie myślałbym próbować!
Jechałem głównie po śniegu, bo tego przybyło przez noc. Nie było specjalnie ślisko za sprawą odwilży, więc nie bałem się o swoją skórę tak bardzo, jak wczoraj. Po Wielkopolskim Parku Narodowym jechało się bardzo dobrze, bo temperatura spadła poniżej 0 °C. Porównując z drogą w słońcu, było ponad 6 °C. Rowerzystów zaledwie troje spotkałem, z czego tylko jednego mężczyznę, ale gdzie oni kaski podziali?
W Mosinie zrobiłem przerwę na odmrożenie paluchów i zjedzenie sałatki, i w końcu zacząłem jechać z wiatrem. Najpierw do Śremu przez Rogaliński Park Narodowy. O ile las był przepiękny, o tyle poślizg bardzo przykry. Wylądowałem chyba identycznie, jak tydzień temu, roztrzaskując sobie strup. Teraz nie wiem, jak szybko się zagoi, bo aż musiałem założyć opatrunek, taki był dokuczliwy ból. Później już uważałem, przez co i średnia znów osłabła.
Za Śremem wjechałem na terenowe drogi. Były tak ubłocone, że ledwo dało się pedałować. Jak już znalazł się lepszy odcinek, to wpadałem w koleinę i musiałem znów rozpędzać maszynę. Nieopodal Dolska zmieniłem kierunek jazdy, przez co poczułem siłę dzisiejszego wiatru. Stanowczo nie chciałem wracać do Poznania na rowerze. Dla rozrywki w tej niewygodzie widziałem stado jeleni liczące ponad 50 łań. Całkiem pokaźna chmara. Chwilę potem wpadłem do Błażejewa i wtedy zauważyłem, że niektórymi drogami jechałem w listopadzie. Myślę jednak, że wtedy były one stanowczo wygodniejsze. Za Błażejewem kolejny teren i znów lód na leśnych drogach. Na szczęście blachosmrody zostawiły środek drogi niewyślizgany, więc nie było tak źle.
Do Borka Wielkopolskiego dojechałem nawet szybko. Miałem jednak tylko półtorej godziny do pociągu w Koźminie i spoglądając na mapę, martwiłem się, że nie zdążę. Uspokoił mnie znak informujący o niespełna 20 kilometrach drogi do celu. Odetchnąłem z ulgą, ale jednocześnie przycisnąłem w pedały. Miałem wiatr tylko dla siebie, pod sobą równe drogi i siłę w nogach do rozdysponowania na najbliższą godzinę.
Zrobiłem zakupy w pierwszym sklepie w Koźminie Wielkopolskim i zacząłem szukać dworca kolejowego. Na jednej z dróg osiedlowych wpadłem w poślizg i wylądowałem na środku jezdni. Na szczęście kierowca w aucie za mną był na pewno na tyle rozważny, że nie zaplanował mnie wyprzedzać. Szybko się pozbierałem i jechałem dalej, bo czas mnie jednak gonił – musiałem kupić bilet.
Koźmin stracił budynek o funkcjonalności dworca kolejowego. Pozostała tam tylko poczekalnia, a kas próżno było szukać. Zorientowawszy się na 11 minut przed odjazdem pociągu, że nie mam gotówki, zapytałem jedynych podróżnych, którzy mogli być mieszkańcami tego miasteczka, o najbliższy bankomat. Chłopak wskazał Rynek, ale dziewczyna wspomniała o banku przy Biedronce. Ponieważ zwróciłem uwagę na ten sklep wcześniej, to popędziłem w jego kierunku. To był sukces, bo uwinąłem się na tyle szybko, że oczyściłem odrobinę rower ze śniegu i lodu. W pociągu bilet kupiłem dopiero tuż przed Poznaniem. A już myślałem, że powtórzy się sytuacja sprzed tygodnia.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, terenowe, setki i więcej, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Z wiatrem do Inowrocławia

  135.67  06:03
Mawia się, że rowerzyści są szaleni. Cóż, nie chodzi mi o wariatów chodnikowych, a o charaktery. Dopadł mnie katar, a może to przeziębienie? Mimo tego nie siedziałem w domu. Szkoda mi było. Tak rzadko jeżdżę. Rower cierpi na krótkich dojazdach do pracy.
Rano ledwo żyłem, ale po kilku godzinach czułem się relatywnie dobrze. Wsiadłem więc na rower i ruszyłem przy 2 °C w kierunku Inowrocławia. Wybrałem drogę krajową, aby dostać się najpierw do Kostrzyna. Ruch zwyczajny, jak zawsze, gdy jeżdżę tamtą drogą. Słońce na niebie podniosło odrobinę temperaturę, ale na krótko. Gdy wjechałem na leśne drogi lasów czerniejewskich, gdzie śnieg zalega cienką warstwą, temperatura spadła poniżej zera. Szkoda, że miałem plan, bo było tam tak ładnie, że zatrzymałbym się tam na dłużej.
Jechałem drogami z wiatrem, aż dotarłem do kolejnego lasu, mniej bezpiecznego. Na prostej drodze wpadłem w poślizg. Winą obarczyć można blachosmrody, które śnieg leżący na drodze zbiły w lód. Na szczęście nie było to nic poważnego, bo upadłem na biodro. Szybko przestało boleć. Później uważałem, choć dalej już leśnicy „zaorali” drogę, która po zamarznięciu bez wątpienia mogłaby stać się polem doświadczalnym dla walców. Ja mogłem przećwiczyć jazdę techniczną.
Za Trzemesznem wjechałem na drogę krajową. Za plecami słońce czerwonym okiem łypało groźnie zza wysokich drzew. Trzeba było się sprężać, żeby szybko dostać się do Inowrocławia. Zwłaszcza że nie sprawdziłem rozkładu pociągów i nie wiedziałem, o której mam powrotny.
Wjechałem do województwa kujawsko-pomorskiego. Przez Mogilno dotarłem po zmroku do Janikowa. Zatrzymałem się pod sklepem, zjadłem kawałek kiełbasy jałowcowej, podobno kujawskiego specjału. Słaby ze mnie smakosz, bo nie czułem w niej niczego szczególnego. Potem zabrałem się w dalszą drogę, trochę bardziej na około, żeby zaliczyć kilka gmin więcej. Moja łapczywość się zemściła, gdy na ostatniej polnej drodze wpadłem w poślizg, znów na wyślizganym śniegu. Tym razem moja akrobacja była mniej efektowna i obtarłem sobie skórę pod kolanem. Na szczęście spodniom nic nie jest. W rowerze za to wykrzywiło się przednie koło, bo klocek zaczął lekko ocierać o obręcz. Zacząłem jechać bardzo wolno do końca tamtego terenowego horroru.
Do Inowrocławia dojechałem od dupy strony. Zakazy wjazdu roweru, chodniki z rozlatującej się kostki brukowej. Absolutnie nie polecam drogi krajowej w tym mieście. W ogóle dróg dla rowerów nie polecam. Jedna była pokryta takim lodem, że nie wiem, jak ją przejechałem. Na stacji przeczekałem niecałą godzinę. Na tymczasowym dworcu było zbyt gorąco, więc stanąłem z dala od wiatru. W pociągu ponownie nie było kontrolera biletów.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Za śniegiem przez Przemęt

  121.51  05:46
To będzie słaby miesiąc. Najpierw przez kilka dni szalał cyklon, przez co nawet do pracy jeździłem cuchnącymi tramwajami. Tydzień temu już miałem zacząć tegoroczne zaliczanie gmin, ale tym razem przeszkodziła mi mgła, która ograniczała widoczność do zaledwie kilkudziesięciu metrów. Postawiłem na bezpieczeństwo i zostałem w domu. Może i dobrze, bo taka pogoda utrzymała się do wieczora. Dzisiaj za to nie zważałem na niską temperaturę ani na zaskoczenie kierowców śniegiem. Właściwie to nie wiem kogo ten śnieg zaskoczył, bo w Poznaniu jest szara jesień.
Wczoraj spędziłem kilka godzin przy rowerze. W końcu zamontowałem regulator linki, bo brak możliwości szybkiego wyregulowania jej strasznie dawał się we znaki. Zajęło mi to tak dużo czasu, ponieważ linka była uszkodzona w dwóch miejscach i musiałem ją odrobinę skrócić. Tym samym zabrakło kilku centymetrów do przerzutki i musiałem poskracać pancerze. Całe szczęście, że wyszło idealnie i niczego nie zepsułem. Linka i tak będzie do wymiany, bo w serwisie spaprali robotę podczas montażu nowego napędu. Mam wrażenie, że zrobili to specjalnie, aby zarobić. To nie pierwszy raz.
Ruszyłem na południe do Mosiny. Na początku zaryzykowałem bez mapy, więc wpakowałem się w złą drogę, ale ostatecznie przez Puszczykowo dojechałem do marketu w Mosinie. Musiałem zatrzymać się, żeby coś zjeść, no i ta temperatura. Był 1 °C w Poznaniu, ale zaraz za granicami miasta dochodziło do -1 °C. Rąk nie czułem, musiałem przystanąć na dłuższą chwilę. Po wizycie w sklepie było znacznie lepiej. Później jednak pojawiły się mgły. Nie jakieś duże, ale widoczność spadła do kilkuset metrów. Temperatura zaczęła znów spadać.
Po zmianie łańcucha odczułem jakąś ulgę. Jechało mi się dużo lżej i często wrzucałem blat, bo za mocno się męczyłem przy wysokiej kadencji. Najgorsze jest to, że korzystałem ostatnio tylko z dwóch–trzech biegów i odczułem zużycie pozostałych zębatek. Coraz gorszej jakości robią te komponenty.
Dojechałem do Czempinia, tam wydało mi się, że mijający mnie kierowca czymś mnie oblał, ale w rzeczywistości sypnęło rzęsiście śniegiem, tak przez kilkanaście sekund. Ach ta jesień. Do Kościana dojechałem ciut okrężną drogą, bo bałem się, że mogę przejechać mniej niż 100 km (w planie były 103 km). Było coraz później. W Śmiglu i tak nadrobiłem dystansem, błądząc po drogach jednokierunkowych, których za nic się nie da zrozumieć. Muszę kiedyś pojechać do Radomia, bo tam jesienią zeszłego roku jednocześnie na kilkudziesięciu ulicach dopuszczono ruch rowerem pod prąd bez wymogu malowania kontrapasów. Dlaczego inni nie uczą się od takich mistrzów?
Tuż przed Śmiglem zacząłem mijać ośnieżone drzewa, ale wraz z dalszą jazdą tego śniegu robiło się coraz więcej. Za Sokołowicami wjechałem na drogę leśną, a że było tam tak ładnie, to zapragnąłem zrobić zdjęcie. Niestety aparat nie udźwignął zmierzchu i dostałem samą czerń na ekranie. Nawet obróbka w programie graficznym niewiele pomogła. Szkoda, bo ładnie to wyglądało. Jakimś cudem przedostałem się przez tamtejszy las usiany ślepymi drogami, przez kilka kilometrów jechałem oświetlony z tyłu reflektorami auta, które jechało niewiele wolniej ode mnie, aż wyjechałem w Boszkowie. Tam przejechałem dwukrotnie skrzyżowania i zrobiłem dodatkowe kilometry.
Temperatura w międzyczasie spadła poniżej -3 °C, ale wypracowałem sobie technikę. Gdy było mi zimno w stopy, robiłem spacer. Na ręce pomagało trzymanie ich za sobą. Po zmroku niestety mogłem ogrzewać tylko jedną naraz. Dojechałem do drogi wojewódzkiej. Po drodze minąłem dziesiątki zakazów wjazdu rowerem oraz drogi dla pieszych i rowerów, nierzadko okropnej jakości. Do tego znaki postawione niechlujnie, bo nie były powtarzane za skrzyżowaniami z drogami podrzędnymi. Przyjmują nieuków do pracy w służbie drogowej i takie są tego skutki.
Kawałek przed Wolsztynem skończyło się zasilanie w telefonie do nagrywania trasy. Było to o tyle dziwne, że miałem całą drogę pełny pasek naładowania. Widocznie czujnik w baterii zamarzł. Niestety krzyżowało to moje plany, bo nie wiedziałem jak się dostać na dworzec, a nikt ani nic mi w tym nie pomagało. Wymieniłem baterię na zapasową i trafiłem, gdzie chciałem. Zostało mi pół godziny do odjazdu ostatniego pociągu do Poznania. Planowałem znaleźć się w Wolsztynie 2 godziny wcześniej, bo jest taka jedna droga dalej na zachód. Chciałem się po niej przejechać, aby nanieść poprawkę na mapę ścienną, po której źle pociągnąłem mazakiem po innej wycieczce. Na szczęście jest jeszcze kilka gmin pod Wolsztynem, dlatego będę miał powód, aby tam wrócić.
W pociągu zastałem radosną atmosferę pracowników Kolei Wielkopolskich. Kierownik pociągu okazał się być rowerzystą, ale chociaż miał niższej klasy rower, to jego wiedza o osprzęcie znacznie przewyższała moją. Ja to chyba tylko bezmyślnie pedałuję, robię zdjęcia kościołom i narzekam na brak gór. Słaby ze mnie rowerzysta po tylu przebytych kilometrach.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Próbując zdążyć na pociąg

  108.02  04:59
Pierwsza setka w tym roku wyszła szybciej niż zwykle, a ile przy tym miałem przygód. Nie było ciepło, bo temperatura nie przekraczała zera, ale słońce na bezchmurnym niebie grzało przyjemnie. Pojechałem z wiatrem do czarującej Puszczy Noteckiej.
Drogi dla pieszych i rowerów były oblegane przez lód i obsypane piachem, więc nie jechałem nimi. Na początek moim celem była Rokietnica. Poruszałem się jedynie z planem w głowie, więc w Poznaniu musiałem się pomylić. Przejechałem więc przez Suchy Las, potem znów przez Poznań i wjechałem w pierwszy w tym sezonie teren.
Od Rokietnicy chciałem przejechać przez Kaźmierz, ale skręciłem do bardzo wygodnej drogi wojewódzkiej. Aby na ściennej mapie narysować trochę nowych linii, po pewnym czasie zjechałem w nieznane i nie spodobało mi się. Droga była okrutna. Gdy dojeżdżałem do Lipnicy, przyszły pierwsze zmartwienia. Zaczynałem przemarzać w ręce, ponieważ znalazłem się w lesie. Martwiło mnie to, jak będzie w puszczy, skoro tak krótki odcinek w cieniu mnie już maltretował.
Dojeżdżając do Ostrorogu miałem kolejne zmartwienie, bo wiatr zmienił się w boczny, a czasem nawet twarzowy. Na szczęście Wronki szybko pojawiły się na horyzoncie. Zjadłem coś ciepłego i ruszyłem na zachód, aby wjechać do puszczy jakąś nową drogą. Dojechałem do Mokrza, a potem zacząłem szukać jakiejś dobrej drogi do Miałów. Trafiłem na taką, po której jeszcze nie jechałem. No, nie w całości, bo w pewnym momencie zorientowałem się, że znam tamte zakręty. Na najbliższym skrzyżowaniu skręciłem i całe szczęście, bo samo trafiłem do Miałów.
Jechało się idealnie. Ta puszcza jest nieopisywalna. Wcale nieporównywalna do żadnej innej. Będę ją jeszcze częściej odwiedzał. Jest tam jeszcze tyle dróg do przejechania, a teraz, gdy nawierzchnia była zamarznięta, a drogi pokryte zaledwie odrobiną śniegu, jazda stała się samą przyjemnością, lepszą od jazdy po najlepszym asfalcie.
Na stacji kolejowej w Miałach zobaczyłem, że mam ok. 40 minut do pociągu w Mokrzu, a ponieważ wydawało mi się, że dotarłem stamtąd w pół godziny, to mogłem zdążyć. Choć słońce już dawno zaszło, to ruszyłem w stronę Poznania. Temperatura zdążyła spaść poniżej -5 °C, ale teren mocno mnie rozgrzał i nie narzekałem tak, jak na asfalcie, gdy było o 4 stopnie cieplej.
Niestety nie zdążyłem. Dotarłem chyba 3 minuty po planowanym przyjeździe pociągu, odczekałem z 5 kolejnych i nic. Poza towarowym nic nie nadjechało. Do kolejnego osobowego miałem znowu mnóstwo czasu, więc postanowiłem dotrzeć do Wronek i... zdążyłbym, gdyby nie to, że dojście do pociągu było od północy, a nie od południa. Na darmo czekałem przed szlabanem, aby obejrzeć pociąg od strony zamkniętych drzwi. Jedynym plusem tego fiaska było więcej czasu na znalezienie czegoś do jedzenia. Gdy wróciłem na dworzec, szynobus już czekał.
Wysiadłem w Poznaniu Woli, aby nie jechać do centrum. Do domu wróciłem drogą krajową. Nie było dużego ruchu.
Nadal nie wmontowałem regulatora tylnej przerzutki, ale tym razem będę musiał to zrobić, bo linka się rozciągnęła w taki sposób, że na manetce mam bieg o 1 wyższy niż na kasecie. Nie jechało się przyjemnie, ale nie chciałem się zatrzymywać, żeby nie robić dodatkowej rozgrzewki. Trzeba było sprzedać ten rower i kupić nowy zamiast się męczyć z remontami.

Kategoria Polska / wielkopolskie, terenowe, setki i więcej, Puszcza Notecka, po zmroku i nocne, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

W mroczny wieczór przez Kazimierz Biskupi

  133.43  06:12
Miał wiać wiatr zachodni, dlatego uznałem, że najlepszą opcją będzie jazda na wschód. Miało, bo wiatru prawie nie było, więc największym przeciwnikiem stały się opory powietrza. Przy okazji mogłem przejechać przez kilka nowych gmin.
Na początek musiałem dostać się do Nekli. Ludzi było tak mało, że nie musiałem się dzisiaj denerwować podczas wyjazdu z Poznania. Jedyni rowerzyści, których dzisiaj spotkałem mieli powyżej 40–50 lat. Gdzie ci wszyscy młodzi jeżdżą?
Za Neklą, gdy jechałem prawie 30 km/h, dogonił mnie rowerzysta i zagaił pytaniem, czy nie skręcam w las. Cóż, skręcałem, ale nie w drogę, którą jechał on. Później niestety przejechałem swoje skrzyżowanie i dotarłem aż do Czerniejewa. Naprostowałem pomyłkę kilka wsi dalej.
Zaczęło się ściemniać, gdy byłem w Powidzu. Zrobiłem szybkie zakupy i ruszyłem dalej. Musiałem objechać Jezioro Powidzkie, bo o tej porze chyba nie wynająłbym łodzi. Jechało się coraz lepiej, nawet przestało mi być zimno w dłonie i stopy.
We wsi Ostrowite natknąłem się na studzienki, ale nie byle jakie, bo nie pamiętam, abym kiedykolwiek po takich jechał. Absolutnie niewyczuwalne. Żal, że inni nie wezmą przykładu z tej perfekcji.
Miałem cichą nadzieję, że uda mi się zobaczyć klasztor w Puszczy Bieniszewskiej. Spóźniłem się o kilka godzin. Trzeba było wyruszyć wcześniej. Tymczasem do dworca kolejowego w Koninie dotarłem po godz. 17. Akurat gdy kilkanaście minut wcześniej odjechał jeden z pociągów. Na kolejny czekać musiałem półtorej godziny, choć i to nie do końca. Gdy kupowałem bilet w automacie, pokazał się pociąg o 18.31, więc wyszedłem na peron i czekałem jak głupi, choć nie jako jedyny. Po kilkunastu minutach rzuciłem okiem na rozkład jazdy i dowiedziałem się, że o tej godzinie pociąg pojedzie dopiero od poniedziałku, a ja musiałem czekać prawie do 19.00. Co za idioci piszą oprogramowanie do tych biletomatów? Czy nie można tego połączyć z systemem informacji kolejowej?
Jestem zły na mój rower. Po kompletnej wymianie napędu nadal słychać stukanie w okolicach korby, choć co prawda nie ujawniło się od razu. Już nie mam sił. Może powinienem sprzedać go? Nie wiem, czy mi się to opłaci, choć na pewno zaoszczędziłbym trochę nerwów. Sentyment mi nie pozwoli.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery